Zycie Warszawy, marzec 1970 (XXVII/51-76)

1970-03-28 / nr. 74-75

?YCIE WARSZAWY fot 74/78 Ż8 - 29 - 30 MARCA 1970 R._________ (W)_________ MŁODOŚĆ I SPOŁECZEŃSTWO JÓZEF CHAŁASIŃSKI „ Dośćl My młodzi teraz za­bieramy gios i przywracamy normalny stosunek, żądając rachunku od tych, co śmią występować w roli naszych oskarżycieli lub sędziów [...J Oni to uporczywie i systema­tycznie hodowali gnuśność myśli naszej publiczności, oni to doprowadzili do tego, że publiczność ta przestała wie­rzyć, aby wszystko, co wiel­kie, poważne, głębokie mogło być czemś Innem, niż fraze­sem lub pozą (...) My młodzi, jesteśmy wielkim pragnieniem duehowem, ale czem jesteście wy, co nam brak wiary za­rzucać chcecie? f...| Wyście to stworzyli warunki, w któ­rych nam tchu nie staje, wyś­cie to sprawili, te społeczeń­stwo nasze jest odgrodzone od europejskiego kulturalnego życia parkanem, poprzez któ­ry przedostają się do nas tyl­ko oddzielne gałązki tego wspaniałego duchowego lasu, który tam dumnie wyrasta i żyje, wyście to sprawili, że do znajomości kultury zachodniej dochodzimy jedynie, odkry­wając na każdym kroku od­­dawna odkryte Ameryki, że znajomimy się z nią dorywczo i przypadkowo. I wy śmie­cie opowiadać bajeczki o na­­szern kulturalnem przodow­nictwie pośród ludów słowian­­»kich (...) My młodzi nie je­steśmy czczem l jalowera NIE, przeciwnie tkwi w nas zapo­wiedź jakiegoś wielkiego 1 twórczego TAK; szczerość bez­względna, głębokie życie du­chowe, uduchowienie wszyst­kich stosunków społecznych, pogłębienie sztuki i uczynie­nie jej prawdziwie ludzką — oto nasze hasła; wstąpmy z niemi w życie, a ono rozwinie je i pogłębi. Miejmy odwagę wszakże w nie wstąpić.’* P rzytoczona wypowiedź nie jest dzisiejsza. Jest to fragment artykułu pt. My młodzi pióra Stanisława Brzozowskiego. Miejsce pu­blikacji: Głos - tygodnik naukowo-literacki, społeczny i polityczny — jak mówi pod­tytuł — data 30 listopada 1902 r. Stanisław Brzozowski miał wówczas 23 lata. Parę lat wcześniej inny au­tor, o wiele starszy od Brzo­zowskiego, Joseph Conrad, na łamach angielskiego „Black­woods Magazine” 1898 r.) publikował (wrzesień nowelę Młodość. Tematu do tej opo­wieści o przygodach na stat­ku „Judea”, dostarczył Con­radowi rzeczywisty rejs stat­ku „Palestyna” z ładunkiem węgla z Newcastle do Bang­koku we wrześniu 1881 r. Rejs zakończył się spłonię­ciem statku pomiędzy Jawą a Sumatrą. Na statku tym Conrad był drugim oficerem. W opowieści tej przedstawił Conrad własne przygody i przeżycia najpierw na płoną­cym statku, a następnie na łodzi ratur’-owej wraz z dwoma Innymi pasażerami. W takich okolicznościach na tej ratunkowej łodzi przypa­dło Conradowi przeżyć swoje pierwsze samodzielne dowó­dztwo. Miał wtedy 23 lata. Posłuchajmy tej opowieści, „gagle zostały zerwane, statek leżał na boku pod płócienna za­słoną od wiatru, ocean przelewał się przez niego |...| A we mnie tkwiła gdzieś myśl: no, no! To ci dopiero morowa awantura — j3k w .jakiej książce — a ja jadę po raz pierwszy jako drugi ofi­cer i mam dopiero dwadzieścia at i oto wytrzymuje wrszystko .ównie dobrze jak każdy z tych ludzi, i podnoszę moich chłop­ców na duchu. Cieszyłem się. Nie byłbym sję wyrzekł swych prze­żyć za nic w święcie. Miałem chwilę radosnego uniesienia. Gdy stary, ogołocony statek przechy­lał się ociężale, wznosząc konchę rufy wysoko w powietrze, zda­wało mi się, że rzuca ku bezli­tosnym chmurom, jak apel, jak wyzwanie, jak okrzyk, słowa wy­pisane na rufie: JUDEA. I.ondyn. Czyń lub giń. — O młodości! O młoda sito, o młoda wiaro, o młoda wyobraźni! JUDEA to nie był dla mnie stary gruchot wiozący przez świat za opła­tą ładunek węgla, by! to d!a mnie wysiłek, próba, probierz życia. Myślę o niej z u­­podobaniem, z miłością, z żalem — jak się myśli o kimś zmar­łym, kogo się Kochało. Nie za­pomnę jej nigdy...” Statek tonie. Conrad prze­szedł do małej łodzi. „ Rozkazano mi — czytamy — trzymać się blisko szalupy aby w razie niepogody mogła nas za­brać i wiecie, co pomyśla­em? Pomyślałem, że odłączę się od kompanii możliwie najprędzej. Chciałem zachować swoje pierw­sze dowództwo wyłącznie dla siebie. Nie śniło mi się żeglować z całym oddziałem, jeśli mi się nadarzy sposobność do samo­dzielnej przeprawy. Wyląduję sam. Pobiję inne łodzie. Młodo­ści! Wszystko to była młodość! Niemądra, czarowna, wspaniała młodość (...) Patrzyłem na palący sie okręt (...) Następnego dnia siedziałem sterując swoją łupinką — pierwszym swoim dowództwem — a naokoło mnie było tyko nie­bo i woda (...) Nie potrzebuje wam mówić, co to jest poniewie­ranie się po morzu w otwartej łodzi (...) Nie miałem przedtem pojęcia, jak dzielnym jestem człowiekiem. Pamiętam za­padnięte twarze, zgnębione po­stawy moich łudzi, pamiętam swoją młodość i uczucie, które już nigdy nie wróci — uczucie, że będę trwał wiecznie, że prze­trwam morze, ziemię i wszyst­kich ludzi: złudne uczucie, które wabi nas do radości, do niebez­pieczeństw'. do miłości, do próż­nych wysiłków — do śmierci; tryumfalne poczuccie siły — go­rączkę życia w garstce prochu, a w' sercu żar, który z każdym ro­kiem słabnie, ochładza się, zmniejsza, gaśnie — i zamiera za wcześnie, za wcześnie, za wcześnie — przed wygaśnięciem źvcia’\ N owelę Młodość niewiele czasu dzieli od powieści Conrada Lord Jim. Po­wieść Lord Jim zaczął Con­rad pisać w 1898 r., druko­wana była w odcinkach w „Blackwoods Magazine” od października 1899 r. do listo-pada 1900 r. O Lordzie Jimie pisze Conrad w przedmowie że główną ideą Lorda Jima jest „dotkliwa świadomość u­­traconego honoru”. Przypominam tutaj tę ideę Lorda Jima, gdyż myślę, że nie tylko w czasie Lord Jim i Młodość są sobie bliskie Bliskie są również w pod­stawowym temacie który jest wspólny obu tym utwo­rom Conrada. Ten temat to problem samookreslema się jednostki w kategoriach ludz­kiej godności, w kategoriach • honoru. Młodość Conrada to utwór x końca ub. stulecia. Do piś­miennictwa jako temat poe­tyckiej twórczości m ł o­­d o ś ć weszła o wiele wcześ­niej. Oda do młodości Mic­kiewicza święci swój jubi­leusz 150 lat. Ten hymn mło­dości napisany w 1820 r., gdy Mickiewicz miał 21 lat, za­sługuje na uwagę nie tylko przez miejsce w twórczości poetyek1 j naszego wieszcza. To również kapitalny prze­jaw i dokument epoki — e­­poki romantyzmu. romantyzm jest tym Właśnie okre­sem w literaturze i w ogóle w kulturze, zarówno naszego kraju, jak i innych krajów europejskich, który opiewał młodość jako twórczą siłę dziejów narodu i ludzkości. Z romantyzmem do kultury narodowej weszła młodość jako wielka wartość narodowa i ogólnoludzka. „Apoteoza, u­­wieibienie młodości: trudno sobie wyobrazić podobne idee u klasyków. którzy już za młodu byli starzy” — pisał St. Dobrzycki w studium o Odzie do młodości („Pamięt­nik Literacki” 1903 r.) Ta wypowiedź prof. Do­­brzyckiego zwraca uwagę na ten wkład romantyzmu, któ­ry na ogół jest niedostrzegal­ny i niedoceniany. Dlaczego? Ponieważ młodość jako ludz­ka wartość i twórcza siła, wprowadzona do kultury piśmienniczej, została z cza­sem przez społeczeństwo tak szeroko i jednomyślnie zaak­ceptowana, jak gdyby nigdy nie była innowacją, ale mą­drością zawsze od wieków uznawaną. Kto z dzisiejszych czytelników Ody do młodości uważa ten utwór za rewolu­cyjny? A jednak był on jak najbardziej rewolucyjny w stosunku do epoki klasycy­zmu. dla której taki hymn o młodości był czymś zasadni­czo obcym, był po prostu he­rezją. Ideologia młodości szła w narze z ideą autonomicznej osobowości; nie oznaczało to jednak izolacji od zbiorowo­ści ludzkiej, od narodu. Prze­ciwnie. w tej ideologii zawie­rała się idea narodu jako wspólnoty społeczno-kulturo­wej z autonomiczną osobo­wością jako najwyższym ide­ałem. Taka ideologia przy­świecała filomatom t filare­tom. W ich przyjacielskim kręgu zrodziła się Oda do młodości Mickiewicza. Apoteoza młodości, zamiast kultu starych. Czy ta rewolu­cja dokonała się ni stąd, ni zowąd, sama z siebie? By­najmniej. Był to pewien as­pekt formowania się nowo­czesnego narodu. Nie przy­padkowo ta apoteoza młodo­ści przypada na okres rewo­lucji burżuazyinej, na okres rozpadu społeczeństwa feu­dalnego, społeczeństwa o sil­nych więzach rodowych, na okres szerzeni® się ideologii wolności i indywidualizmu. W tych właśnie warunkach młodość wyzwalała się z wię­zów tradycjonalizmu i w no­wym charakterze autonomi­cznego czynnika kultury na­rodowej wchodziła do struk­tury formującego się nowo­czesnego narodu. Tak było nie tylko w na­szych dziejach. Wiele infor­macji na ten temat przynosi książka Marii Wawrykowej pt. Ruch studencki w Niemczech 1S15 — 1825. (PWN 1969). Fichtego Mowy do narodu niemieckiego były, jak pisze Wawrykowa, „niemal że e­­wangelią i abecadłem mło­dzieży niemieckiej”. Przypo­mnijmy, że Mowy te pow­stały w łatach 1807—8, w czasie, gdy Prusy były pod okupacją wojsk Nauoleona. O okresie (1815—1825) obję­tym przez tę książkę czyta­my: „Rozwój związków stu­denckich był ściśle uzależ­niony od sytuacji politycznej w okresie wojen napoleoń­skich i po ich zakończeniu". Zapoczątkowany 1 listopada 1814 r. w Halle związek stu­dentów Teutonia określał swój cel jako „wychowanie obywateli jednej niemieckiej ojczyzny” a za swoje hasło przyjął zawołanie z okresu wojny: „Freiheit, Ehre, Va­terland” („Wolność, Honor, Ojczyzna”). Zrealizowało się zjednocze­nie Niemiec, ale społeczeń­stwo, jakie powstało dalekie było od ideałów romantyzmu. Znamienne były pod tym względem ruchy młodzieży niemieckiej w przededniu I wojny światowej. „Wander­vogel” — ruch wędrowników — ruch protestu przeciwko społeczeństwu zakłamania, ruch ucieczki na łono przy­rody od bezdusznego rozdar­cia jednostki w społeczeń­stwie kapitalistycznym. Tak widzi tamto młode pokolenie Niemców austriacki pisarz Ernst Fischer (w książce pt. Młode pokolenie Zachodu, Warszawa, 1963). A notem — „narodowy socjalizm” z Hit­lerem na czele. róćmy do zasadniczego toku rozważań. Wyraża się on w poglądzie, te już od romantyzmu zaczęła sie ewolucja w kierunku u­­czynienia z młodości samoist­nej autonomicznej wartości Młodość stała się synonimem pełni samodzielności, maksy­malnej fizycznej i duchowej możliwości wykorzystania sa­modzielności. Z tym wiąże się jej ambicja maksymalnej kompetencji, najwyższych kwalifikacji zawodowych. Generalne zjawisko, z któ­rym mamy coraz wyraźniej do czynienia, to młodość ja­ko wartość coraz bardziej dominująca w społeczeństwie nowoczesnym. Społeczeństwo stawało się młode w konsek­wencji ewolucji od tradycjo­nalizmu do postępu, od. sta­bilności—do zmienności,—od mądrości opartej na tradycji ustnej do autorytetu opartego na wiedzy naukowej. Dosta­tecznie młody musi być u­­mysł, aby nadążał za postę­pem w nauce i technice. Młodość staje się podsta­wowym modelem życia. Mę­drzec wspierający swą mą­drość o stare księgi ustąpił miejsca specjaliście wykształ­conemu w określonym zawo­dzie, modelowi człowieka, który, wbrew swojemu za­awansowanemu wiekowi, za­chowuje swoją młodość nie zaniedbuje sportu zarów­i no w sensie fizycznym, jak i umysłowym. 150 lat minęło od Ody do młodości Mickiewicza. Wiele pokoleń przeminęło. Każde przeżywało swoją młodość. Jest jednak pewien rys wspólny biografiom przemi­jających pokoleń. Ten rys to wrastanie młodości w naród, w różny sposób w różnych środowiskach, ale głównie przez przyjaźń z książką. Się­­gnijmy do pamiętnika młodej kobiety ze wsi odległej o 12 kilometrów od stacji kolejo­wej. W pamiętniku wspomi­na swoje dzieciństwo, gdy miała 9 lat. Czytamy: Przypominam sobie dhigie ■wieczory zimowe u boku ojca (matkę straciłam w drugim roku żvcia), który zasłoniwszy szczel­nie okna I zamknąwszy drzwi, czytał nam PANA TADEUSZA, K-'7VZAKOW, WIERNA RZEKĘ i inne utwory polskich klasy­ków. uratowane t płonącego sto­s u. Był wtedv rok 1944. a Ja mia­łam 9 lat. Chwilami zastanawiam sie nad moim ojcem. Był pro­stym robotnikiem, nie rozumiał wielu rzeczy, ot chociażby tego, że dzieci chętnie czytają bajki. Pamiętam, jak zabiera? mi z rak BUNT ZABAWEK. Mówił: Dzieci, którym Niemcy kracza nad gło­wami Jak wrony, nie mogą czy­tać bajek, 1 głośna czytał, a wła­ściwie z pamięci recytował Inwo­kację z PANA TADEUSZA Jub REDUTĘ ORDONA. Tak. ojcu mojemu zawdzięczam wiele.” Nie we wszystkich pamięt­nikach ten rys wrastania młodości w naród występuje w sposób tak bezpośredni. W wielu biografiach na czoło wysuwa się powiązanie okre­su młodości ze zdobywaniem zawodu — i w takich przy­padkach jednak nie brak aspektu narodowego. Zawód samodzielność w zawodzie — to również droga do oso­bowego samookreślenia się w ramach kultury narodo­wej. W związku z zasadniczą zmianą roli, jaką młodość odgrywa w strukturze nowo­czesnego społeczeństwa, nie odpowiada rzeczywistości po­gląd, według którego istot­nym rysem tego społeczeń­stwa jest nurtujący go kon­flikt młodych i starych. Dla nowoczesnego społeczeństwa nie jest znamienny konflikt pomiędzy młodymi a starymi, ale konflikt pomiędzy aspira­cjami młodości, a odhumani­zowaną, utechnicznioną stru­kturą nowoczesnego społe­czeństwa, o stosunkach bez­osobowych, anonimowych, społeczeństwa w którym, w związku z postępami mecha­nizacji i automatyzacji pracy, coraz mniej miejsca na ak­tywność, zawierającą w sobie sens moralny i przynoszącą jednostce moralną satysfak­cję. W „ ■'> StT. ^ O PISANIE PEKINU ANNO DOMINI 1970 KAZIMIERZ DZIEWANOWSKI C zy pchla może opi­sać słonia? Czy moż­na, po Jedenasto­­dniowym pobycie w Pekinie, będącym przystankiem w dro­dze do Wietnamu, kusić się o opisanie tego miasta? Czy w ogóle można dzisiaj opisać to miasto, skoro niemal niczego o nim nie wiemy, ani dokąd zmierza, ani czego chce, ani co się w nim w tej chwi­li dzieje? To świat tak inny, tak zamknięty, że słusz­nie ktoś napisał, iż więcej dziś wiemy o Księżycu niż o kraju, w którym żyje co czwarty obywatel świata. W roku 1970 sytuacja jest pra­wie taka, jaką była w trzyna­stym wieku, gdy Chiny opisy­wał Marco Polo. dni Jest w Pekinie do naszych most, zwany Mostem TU OPOWIADA SIĘ OGÓL­NIE O MIEŚCIE ORAZ C PRACACH W NIM PROWA­SDZONYCH zaro-niebieski świt. Pija­ny od snu tłum ludzi w granatowych „maotsetun­­gówkach” pedałuje na rowe­rach do pracy. Dziesiątki i setki tysięcy rowerów. Wielu ludzi ma na twarzy białe ma­ski z gazy, przeciw zimnu, kurzowi wznoszonemu przez pustynny wiatr i mikrobom. Sunące szeregi rowerzystów w białych maskach robią nie­samowite głośników wrażenie. Świt. Z poczynają płynąć pieśni, które odtąd rozbrzmie­wać będą aż do późnego wie­czora. „Słońce wstaje na eserwonym wschodzie Marco Polo. Myślę, i* to nie jedyna rzecz, jaka nam pozo­stała po Wenecjaninie, rów­nież ciekawość świata. Ta cie­kawość świata, wspólna re­porterowi i czytelnikom, ka­że na przekór wszystkiemu podjąć próbę opisania naj­dziwniejszego miasta na świę­cie, w którym dzieją się rze­czy niepokojące i zupełnie nieraz niezrozumiałe. Opisania tą samą metodą, jaką stoso­wał największy na śmiecie reporter — wenecki podróż­nik. Wędrując po dzisiejszym Pekinie, dzisiejszy dziennikarz tak samo nie może oprzeć się zdumieniu, jak nie mógł mu się oprzeć przed siedmiuset la­ty Marco. 1 podobnie jak on, musi poprzestać na zrelacjonowaniu tego tylko, co widział. W Chlnae'i okamie ity Mao Tse-tung. On feroazety się « dobro ludu (hu erh hai ya) Ob Jul wielkim zbawicielem ludu” Na ulicach, prócz rowerzy­stów, pojawiają się maszeru­jąc« kolumny wojska, spoty­ka się je potem przez cały dzień. A kiedy rzesze rowe­rzystów dotrą już do miejsc pracy, na ulicach pojawiają się kolumny urzędników i ro­botników, poruszające się biegiem, czwórkami w takt gwizdków i głośnych komend. To objaw szkolenia wojsko­wego, które obejmuje wszyst­kich, prowadzonego rano, a także w porze obiadowej, od­bywającego się nieraz i w no­cy na terenie parków miej­skich, skwerów i placów. Ćwiczące kolumny dzieci wi­dać przed wszystkimi szkoła­mi podstawowymi. Ale to nie wszystko. Naj­mocniejszym, najbardziej wi­docznym akcentem, przybysz zauważyć musi który od samego początku — jest bu­dowa schronów. Schrony bu­dowane są wszędzie: w ca­łym mieście, w każdym do­mu, w każdej fabryce, sklepach, restauracjach, do­w mach towarowych, nawet w najmniejszych i najnędzniej­szych domkach. Odbywa się to w ten sposób, że z wnętrza domów, z podwórzy, lub izb mieszkańcy wynoszą ziemię w koszykach i wysypują na chodnik. Poszczególne sklepy, lub restauracje zamykane są na kilka dni i wtedy widać ich personel — ekspedientów, lub kucharzy — jak pracowi­cie wynoszą ziemię i wysy­pują na rosnące wciąż na chodnikach wały. W nocy przyjeżdżają cięża­rówki 1 wywożą ziemię głównych ulic. Na bocznych i nikt jej nie sprząta i w nie­których uliczkach chodzi się już niemal na wysokości pier­wszego piętra. W rezultacie całe miasto wygląda jak zruj­nowane. Widziałem skwer, na którym przed paru laty posa­dzono drzewa. Dziś ze zwa­łów ziemi sterczą już tylko ich czubki. Setld tysięcy, • może miliony zużytych cegieł. Wiele milionów godzin ludzkiej pracy. Tysiące ton cementu, albowiem wiele schronów Jest krytych blokami be­tonu. Podobno przy niektórych używa »ię nawet stali Ogromne zużycie materiału, którego Chtnoi? tak bardzo potrzeba. Pracy nik liczę, albowiem nikt jej tutaj nie rachuje. I po co to wszystkof Zważywszy, że nikt tej budowy Dokończenie na stronieL . W prowadzenie Rozdajal I rot. ca* RW SPISIE LALEK I PAMIATEK WŁADYSŁAW KOPALIŃSKI obert i Tomek, dzieci mo­ich nowoświeckich przyja­ciół, bawią się tak samo jak wszyscy mali chłopcy. Dopuszczono mnie właśnie do zabawy w chowanego. Dopie­ro po pewnym czasie jednak zrozumiałem , że jestem uczestnikiem gry o szczegól­nych prawidłach. . zabawy drugiego stopnia. Rozgrywała się ona w małym pokoju i jeszcze mniejszym przedpo­koju. Schować się można by­ło tylko w jednym miejscu: za firanką pyzy oknie. Spra­wa pozbawiona więc była od razu elementu niespodzianki. Warunki mieszkaniowe zmu­szały obie strony, chowającą sie i szukającą, do udawania obu tych czynności. Okazało się, że chłopcy, nawykli do tej sytuacji. uważają taką właśnie grę w chowanego\za właściwą, normalną zabawę, a przedsiębrane przeze mnie próby chowania się naprawdę (np. .w kuchni) przyjmowali z niesmakiem, jako niegodne sportowców. Justyna Agnieszka, córecz­ka innej znów zaprzyjaźnio­nej ze mną pary, z niesłycha­nym zapałem baw! się lalka­mi. Kiedy przyglądam się te­mu, dochodzę przecież do wniosku, że nie jest to zaba­wa (w moim przynajmniej pojęciu) normalna. Lalki tak­że nie są normalne, tylko amerykańskie, a przedstawia­ją wysmuklę zbudowane, do­rosłe panie, wyposażone po­nadto w niezgorszy asorty­ment strojów, bielizny i in­nych akcesoriów (będący jed­nak tylko cząstką właściwego, gdyż chytry fabrykant produ-kuje tyle kosztownych dodat­ków do taniej w gruncie rze­czy lalki, że mógłby nawet zamożnych rodziców puścić z torbami). W zachowaniu się Justyny Agnieszki nie do­strzegłem objawów czułości w stosunku do tych długonogich elegantek. Zabawa polegała na praniu, prasowaniu, segrego­waniu i wymianie różnych elementów ubioru. Był to sa­lon mód, a nie pokój dziecin­ny, konkurs modelek, a nie pochylanie się nad kołyską. Ostatni cios mojej staromod­nej naiwności zadała Justy­na pokazując mi z zimną krwią, w jaki sposób ściąga się lalkom głowy z karku dla wykonania dowolnych ze­stawów z innymi korpusami. Kto wie. czy Wkrótce nie tylko gałgankowe lalki, ale nawet zadatki uczuć macie­rzyńskich u małych dziew­czynek nie ulegną ostatecznej likwidacji? yłem na „Gościnnym wy­stępie” sympatycznego i za­bawnego zespołu STS. Mi­mo że są to amatorzy i że kunszt mówienia nie stoi dziś nazbyt wysoko nawet u akto­rów zawodowych (z licznymi wyjątkami oczywiście), wyda­je mi się przecież, że jest pew­ną lekkomyślnością (nie pozba­wioną swoistego wdzięku) mó­wienie i śpiewanie przed pła­cącą publicznością bez pewne­go choćby przygotowania swo­jej dykcji do tego celu. Niestety, nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że słuch ludzki nie jest nai*zędziem doskonałym i nie daje sobie bynajmniej w sposób idealny rady z zadaniami, jakie na­kłada na niego mowa. Nawet gdy siedzimy z osobą mówią­cą przy tym samym stole i .rozumiemy ją w pełni, nie znaczy to wcale, że słyszymy wszystkie dźwięki i szmery, z których &ię jej mowa składa. Zawsze sporą część uzupeł­niamy sami. Orientując się ogólnie w temacie, czerpiemy w czasie słuchania obficie z własnej znajomości przedmio­tu i okoliczności, i domyśla­my się jakich słów mógł mó­wiący w danej sytuacji użyć. Pracę słuchu wspieramy pra­cą umysłu, nie zawsze zdając sobie z tego sprawę. Chociaż nasze sale teatralne buduje sie według pewnych zasad akustyki, to przecież aktorów czy piosenkarzy nie korzysta­jących z elektronicznych na­głośnień, a rozporządzających taką tylko dykcją, jaka wy­starcza na użytek domowy, publiczność rozumie jedynie z wielkim trudem, wkładając w czynność słuchania tyle wy­siłku umysłowego, że niewiele miejsca pozostaje na zabawę. Stąd często biorą się objawy niepojętej wprost apatyczno­­śoi widowni w momentach zasługujących na lepszy los. Cóż, kiedy wówczas właśnie słuchacze z trudem docieka­ją sensu tego, co przed chwi­lą obiło im się o uszy. I, co gorsza, wcale o tym nie wiedzą. Ileż razy jeszcze trzeba bę­dzie tłumaczyć, że posiadanie pewnego minimum umiejęt­ności zawodowych z zakresu dykcji nie odbiera nikomu pozycji amatora? Ł Jiedawno dopiero, po pa-S| cotygodniowej nieobecno­ści w Warszawie, zoba­czyłem pierwszy raz sklep na Krakowskim Przedmieściu 83, opatrzony szyldem z na­pisem „Lalka”, Figurka przedstawiająca damę w stro­ju sprzed stu lat, staroświec­kie lampy j draperie stiuko­­we na ścianach uświadomiły mi dopiero, że spełnienie marzeń ma to być „lalkolo- gów” o odbudowie sklepu Wokulskiego, Dziwnie jednak urzeczywistniono ich sny! Przypomina mi to trochę sta­rą anegdotę o gospodyni, któ­ra tyle słyszała o faworkach że chciała je raz wreszcie zrobić. Wzięła jednak zamiast mąki pszennej kartoflaną, za­miast śmietany mleko, za­miast jaj dynię, zamiast tłu­szczu wodę, a potem dziwiła się: „Co ludzie widzą w tym chruście!?”. Również sklep Wokulskiego umieszczono akurat na prze­ciwnym końcu Krakowskiego Przedmieścia. Miał się on bo­wiem znajdować, według świetnego wywodu Stefana Godlewskiego, pod numerem 7 (a stary sklep ,.J. Mincel i S. Wokulski” pod nr 9). Ale jedvnym po nim śladem jest dziś obdrapany napis na szybie nad wejściem do księ­garni: „Główna księgarnia naukowa fm. Bolesława Pru­sa”. Obie tablice pamiątkowe wmurowane w marcu 1937 r., jedna upamiętniająca mie­szkanie Wokulskiego pod nr 4 i druga —• Ignacego Rzeckie­go, w oficynie pod nr 7, prze­padły bez śladu, choć ■ tablica Rzeckiego nie zginęła na woj­nie, ale została usunięta l przejęta przez Ministerstwo Kultury i Sztuki, a jeszcze w r. 1954 poniewierała się bez opieki na dziedzińcu ASP. Są­dziłbym, że odtworzenie tych obu tablic ściśle według pomy­słu Godlewskiego byłoby pięk­nym, a przy tym niedrogim uzupełnieniem odbudowy sto­licy. Spoglądam na szyld z oso­bliwą nazwą sklepu: „Lalka” i na figurkę panny Izabeli w witrynie, mającą tę nazwę wyjaśniać. A wszakże tytuł powieści Prusa odnosi się nie do panny Łęckiej, tylko do lalki Helusi Stawskiej. Po­winna więc to być normalna lalka-dzieeko, szatynka ?. prawdziwymi włosami. Ale to byłoby za proste! Dlaczego jednak nazwa sklepu nie brzmi „S. ’Wokul­ski”? To mogę już prędzej zrozumieć,- skoro sklep Wo­kulskiego u Prusa obejmował pięć ogromnych salonów, przy czvm w pierwszym bvły per­­kale, kretony, jedwabie i aksamity, w drugim prócz nich jeszcze kapelusze, koł­nierzyki. krawaty, parasolki, w trzecim brązy.! majoliki, kryształy, kość słoni owa. w następnym zabawki i wyroby z drzewa i metali, a w ostat­nim towary z gumy i skóry. A co mieści się w „Lalce”? Normalny kram pamiątkarski. Takie jak wszędzie drewnia­ne pudełka i talerze, laleczki ludowe, szklano-metalowa bi­żuteria, makatki i reszta asor­tymentu drobnicowej „Desy”. Ba, nie ma tam nawet szar­manckich subiektów zginają­cych się w ukłonach i zgadu­jących w lot życzenia klien­teli. Więc może istotnie „Lal­ka” jest nazwą odpowied­niejszą. „ , N a koniec, aby raz Jeszcze powrócić do tablic pa­miątkowych, jest ich na Krakowskim Przedmieściu sporo, jak choćby zaraz obok „Lalki”, pod nr 81: „W tym domu mieszkał w latach 1858-60 Stanisław Moniuszko, twórca opery narodowej”, czy pod nr 67, gdzie mieszkał Ta­deusz Sygietyóski, pod nr 41, gdzie cech rzemiosł włókien­niczych wystawił tablicę Rey­montowi, pod 56, w Dziekan­ce. gdzie mieszkał Józef Elsner, pod !9 tablica upa­miętniająca Wojciecha Żyw­nego, czy pod 66, gdzie w la­boratorium pracowała młoda Maria, Skłodowska. Wystylizo­wano je wszystkie polszczy­zną nie budzącą najmniej­szych wątpliwości, w czym nic ma nic dziwnego, jako że słowa ryte w kamieniu czy w metalu i wystawiane na wi­dok publiczny, dobierać trze­ba z większą niż zwykle sta­rannością. Jeden jest tylko na tej uli­cy wyjątek od tej reguły, mianowicie tablica pamiątko­wa wmurowana w ścianę Do­mu Literatury, głosząca, że Zofia Nałkowska „żyła i pra­cowała”, w tym domu. Otóż po polsku nie „żyje” się w domu. ale „mieszka”. Że też musiało to hafie okurat na Nąłkow-ką. która nierzadko i po S'edem razy przerabiała naoisane zdanie, nim zdołało zadowolić jei wymagania! Jak powiada przysłowie: czego w czas nie wytrzesz gumką, tego potem nie wyrą­biesz kilofem. J

Next