Zycie Warszawy, czerwiec 1972 (XXIX/130-155)

1972-06-23 / nr. 149

NR 149 23 CZERWCA 1912 R. (W) Na gospodarczej mapie RENESANS HANDLU WYMIENNEGO ZYGMUNT SZYMAŃSKI ' P OMIMO kryzysów waluto­­wych i wahań koniunktu­ralnych, pomimo nieporozu­mień między poszczególnymi grupami krajów i utarczek cel­nych — handel międzynarodo­wy rośnie z roku na rok, da­jąc świadectwo pogłębiające­mu się i coraz bardziej złożo­nemu podziałowi pracy w ska­li światowej i rosnącej współ­zależności organizmów pań­stwowych. Suma międzynarodowych o­­brotów handlowych (łącznie — importu i eksportu) wzrosła w ciągu ubiegłych dwudziestu Lat ze 158 miliardów dolarów w 1951 roku do 638 miliardów w roku ubiegłym. 638 miliardów to prawie tyle, ile wynosi łą­czny dochód narodowy brutto dziesięciu krajów, należących od przyszłej, rozszerzonej Wspólnoty Europejskiej. Jest to więc suma olbrzymia. Rosnący handel staje się niejako lu­strzanym odbiciem wielkiej re­wolucji naukowo-technicznej t postępu gospodarczego świato­wej społeczności. Czy jednak całej społeczno­ści? Z przyrostu wymiany międzynarodowej skorzystały głównie najbardziej rozwinięte państwa przemysłowe. Aż 81 procent obrotów świata kapi­talistycznego przypada zaled­wie na dwadzieścia z tych państw. Prym wśród nich wiodą nadal USA aczkol­wiek ich udział zmalał z 20 procent w 1951 roku do 14 procent w roku 1971. Tuż za nimi plasują się Niemcy zacho­dnie, dalej Wielka Brytania, Francja, Kanada, Włochy. W pierwszej dwudziestce znajdu­je się również terytorium Hongkongu, będące jak gdyby obrotnicą w handlu daleko­wschodnim Dość nieoczekiwaną cechą współczesnego handlu między­narodowego jest jego rozbicie na poszczególne rejony geo­graficzne. Zdawałoby się, że podobnie jak w geologii, po­szczególne kontynenty dryfu­ją, oddalając się od siebie. Z globalnej sumy blisko 63 mi­liardów dolarów eksportu Sta­nów Zjednoczonych i Kanady oba te państwa wymieniają aż 33 procent między sobą. Jest to o 6.5 procent więcej niż dziesięć lat temu. Szóstka kra­jów n ących do EWG wy­mieniła między sobą towary, których wartość stanowi 49 procent globalnych obrotów zagranicznych tego ugrupowa­nia — o 14,5 procent więcej niż w 1960 roku. Zbliżenie między Japonią. Australią Nową Zelandią odbiło się tak­i że ic handlu tego rejonu, za­pewniając mu dużą i rosnącą od lat zwartość Czyżbyśmy więc obserwowali tu, spowodowane być może częściowo bliskością geograficzną, ale także chyba monetarnym rozbiciem świata — pokawałkowanie wymia­ny międzynarodowej i tendencję do tworzenia odrębnych bloków? Taką hipotezę stawia w każdym razie francuski miesięcznik „L’Ex­­pansion“, zastanawiając się nad przedstawionym wyżej trendem. Istnieje, dalej, inna jeszcze charakterystyczna cecha wy­miany międzynarodowej, dają­ca o sobie znać w ostatnich latach. Otóż, kto sądzi, że handel światowy polega po prostu na wymianie jakiegoś dobra na pieniądze, za które z kolei na­być można inne dobro — prze­nosi nieopatrznie doświadcze­nia z życia codziennego w gra­nicach jednego państwa na sto­sunki międzynarodowe. Tutaj zaś, jak wiadomo, nie każdy pieniądz narodowy jest swo­bodnie wymienialny i nie za każdą walutę dostać można a­­kurat to czego się potrzebuje. Swoboda wymiany jest wpra­wdzie dostatecznie duża, aby większość obrotów międzyna­rodowych odbywała się io pe­wnym uproszczeniu według schematu towar—pieniądz, pie­niądz—-towar, ale zaskakująco duży odsetek handlu świato­wego, bo aż 30—40 proc. ma odmienny charakter. Przycho­dzą tu na pamięć owe za­mierzchłe czasy pierwotnych społeczeństw ludzkich, gdy pa­nował jeszcze handel wymien­ny. Ten to handel doznał w latach sześćdziesiątych naszego stulecia nieoczekiwanego rene­sansu, prawda, że w zmienio­nej i udoskonalonej postaci. Anglicy, jedni z najstarszych kupców czasów współczesnych, mówią o „prostym” barterze, gdy wymienia się jakąś ilość określonego towaru na odpo­­wiednią ilość innego. Ale ten prosty handel barterowy zo­stał udoskonalony i przybrał postać dwustronnych umów clearingowych. Kiedyś, w 1930 roku annały notowały wszyst­kiego dziesięć takich umów: pięć z nich zawarły Niemcy z Ameryką Łacińską i pięć — 2 państwami bałkańskimi. Dzi­siaj istnieje blisko 500 clea­ringowych umów. Przez długi czas były one niemal wyłącz­ną formą handlu między pań­stwami socjalistycznymi oraz między nimi a krajami kapi­talistycznymi, a także między światem państw uprzemysło­wionych i tak zwanym Trze­cim Światem. Powoli skompli­kowały się one i znalazły nie­jako swoje uzupełnienie w o­­peracjach typu „switch” (z an­­kielskiego przełączać, zmie­niać). Amerykański kwartalnik „Fo­reign Affairs“ przytoczył kiedyś przykład takiej switehowej opera­cji. Oto pewna firma belgijska do­starczyła kompresorów jednej z central handlu zagranicznego na Węgrzech. Węgrzy zobowiązali się zapłacić za nie swoimi należnoś­ciami w Maroku, opiewającymi na dolary „clearingowe“. Wyspecjali­zowany w tego rodzaju transak­cjach pośrednik odkupił owe dola­ry od Belgów po kursie o kilka procent niższym od kursu „wol­nego“ dolara i odsprzedał je z od­powiednią prowizją importerowi z Hamburga, który zużył je na za­kup marokańskich -sardynek. Ope­racja trochę zawiła — ale bynaj­mniej nie wyjątkowa w naszych czasach. A bez zastosowania po­dobnych kombinacji duża ilość transkacji handlowych w ogóle nie doszlaby w świecie do skutku. Handel barterowy stosowany jest szczególnie często w sto­sunkach między krajami socja­listycznymi i kapitalistyczny­mi. Ale bynajmniej nie wyłą­cznie. Oto na przykład kilka lat temu, Grecy przy wieźli po­ważną partię kawy z Brazylii, płacąc za nią tytoniem, wyeks­portowanym do NRF, która u­­iściła za nie należność w go­tówce Brytyjczykom w zamian za traktory sprzedane przez tych ostatnich do Brazylii. U podstaw tego łańcuszko­wego handlu leżała zawarta w 1964 r. umowa brazylijsko­­-grecka o wymianie dóbr w wysokości 1 miliona dolarów. Jeżeli jednak Grecy uwielbia­ją brazylijską kawę — wciąż jeszcze główny artykuł ekspor­towy Brazylii, to Brazylijczy­­cy nie gustują w greckim ty­toniu. Chętnie nabyli jednak potrzebne im traktory z Wiel­kiej Brytanii, która sprzedała je za kredytowe vouchery wy­stawione na Grecję, a ta z ko­lei spłaciła je wysyłając ty­toń do NRF, gdzie Brytyjczy­cy zainkasowali gotówkę. W' Londynie, a także w Gene­­wie, Amsterdamie i Wiedniu ist­nieją od dawna wyspecjalizowane firmy barterowe, zajmujące .sie przeprowadzaniem takich transak­cji. A w stolicy Anglii założono przy londyńskiej Izbie Handlowej specjalny rejestr barterowy, ułat­wiający potencjalnym eksporterom brytyjskim orientację w potrze­bach zagranicznych importerów i informujący eksporterów zagrani­cznych w możliwościach zbytu ich towarów w samej Wielkiej Bryta­nii lub gdzie indziej. Opisane wyżej zjawiska do­wodzą, że handel międzynaro­dowy nie jest rzeczą tak pro­stą, jakby się to niektórym zdawało. I że przedsiębiorczy kupcy nie wahają się przed żadnym, choćby i najbardziej skomplikowanym sposobem, aby utrzymać i powiększać je­go rozmiary. Nie wahają się naioet przed sięganiem do po­grzebanej, zdawałoby się na zawsze przed wiekami, metody handlu wymiennego. ŻYCIE WARSZAWY RYSZARDA KAZIMIERSKA Samorząd robotniczy działa w ok. 12 tys. przedsiębiorstw skupiając w swoich szeregach ok. 200 tys. osób. ONFERENCJE, sprawozda­­■'nia, wybory — mają już za sobą. Jak kraj długi i szeroki — sumowało się w ostatnich miesiącach dorobek samorządu robotniczego, mó­wiło o przyczynach niepo­wodzeń i błędów, rozważało różne koncepcje, poszukiwa­ło najlepszej formuły dzia­łania robotniczej demokracji. Zmieniało się też skład oso­bowy: do robotniczej repre­zentacji weszli — w blisko 60 proc. — nowi ludzie, cie­szący się autorytetem, legi­tymujący kwalifikacjami fa­chowymi, rokujący nadzieję, że potrafią lepiej sprostać obowiązkom niż ich niektó­rzy zrutynizowani poprzed­nicy, Samorząd robotniczy zdo­był sobie — mimo niepowo­dzeń — należne miejsce w wielokącie zakładowej wła­dzy: dyrekcja — komitet partyjny, — rada zakładowa — rada robotnicza, a także kół: ZMS, PTE, NOT i in. Napisałam „mimo niepo­wodzeń”. Jakie były te nie­powodzenia? W dyskusji, która przetoczyła się ostat­nio przez zakłady pracy, a także przez prasę, podjęto próbę diagnozy. Oto kilka trafiających w sedno wypowiedzi SOCJOLOG: W lalach 1956—58 kiedy powoływano samorząd ro­botniczy, miał on stanowić od­trutkę na biurokrację i central­ne kierowanie. Nasze badania przeprowadzane na początku lat siedemdziesiątych dowiodły, że odchodziło się generalnie od za­sad demokracji i samorządności w tych organach. SEKRETARZ WKZZ z Lo­dzi: Współpraca czynnika administracyjnego i społecz­nego często okupiona jest zatraceniem samodzielności samorządu, co wyraża się w dominacji ludzi piastujących kierownicze stanowiska w przedsiębiorstwie... W wielu przypadkach doprowadza to do podporządkowania demo­kratycznych instytucji załóg władzom administracyjnym. Dyrekcja przygotowywała ma­teriały na KSR, zgłaszała propozycje rozwiązań i de­cyzji — samorząd akcepto­wał i liczył się jako siła zapewniająca realizację przed­sięwzięć, której treść i kie­runek nadawała dyrekcja. Taki układ sił w organiza­cjach samorządu wpływa u­­jemnie na rozwój kontroli robotniczej. Analiza wykorzy­stania uprawnień samorządu w zakresie kontroli i nad­zoru nad działalnością przed­siębiorstwa wykazała, że sto­sowane formy stają się nie­kiedy rytuałem odprawianym dla zachowania pozorów de­­mokratyzmu. SOCJOLOG: Partnerstwo samo­rządu robotniczego traktowano raz jako bardzo pożądane — kiedy nieudolna administracja nie potrafiła stworzyć ram or­ganizacyjnych zapewniających wydajną produkcję i szukała ra­tunku we wzmożonym wysiłku pracowniczym. Drugi raz — ja­ko „kulę u nogi’% która swoimi dążeniami do „zabawy w demo krację“ przeszkadzała rzekome w sprawnym, operatywnym i energicznym kierowaniu proce­sami produkcji. ROBOTNIK: Zastanawiam się, dlaczego samorząd ro­botniczy nie korzysta w peł­ni ze swoich uprawnień. Po­wodów jest wiele: @ brak atmosfery rzeczowej i szcze­rej współpracy, szczególnie gdy występują różnice po­glądów, ® niechęć admini­stracji do partnerstwa we współrządzeniu z podległymi służbowo członkami załogi, od których normalnie wyma­ga się przecież wykonywania poleceń bez dyskusji; @ ni­ski jeszcze poziom świado­mości społecznej i demokra­tyzacji życia w zakładzie. Samorząd robotniczy, realnie oceniając, zna swoje możli­wości jak również zależność ekonomiczną i służbową, me wypowiada się w pełni w sprawach dyskusyjnych, po­nieważ dyskusja taka może zrodzić konflikt, z reguły wygrywany przez tego, kto posiada w dyspozycji środki ekonomiczne, chociaż nie za­wsze ma rację; ® brak rze­czywistych gwarancji i o­­chrony dla „nieprawomyśl­­nych” członków samorządu: DZIAŁACZ ZWIĄZKOWY: Za­interesowania i energia aktywu kierowniczego administracji za­kładowej i samorządu koncen­trowały się na sprawach ogólno­zakładowych. Tymczasem inicja­tywa i aktywność robotników najczęściej manifestowały się sprawach związanych ze stanowi­w skiem pracy. Wysuwane przez robotników wnioski i postulaty dotyczyły przede wszystkim za­opatrzenia w narzędzia i mate­riały, rytmiczności produkcji, or­ganizacji pracy, usprawnień tech­nologicznych, warunków bezpie­czeństwa i higieny pracy. Przytoczyłam te wypowiedzi, nie po to, by gromkim głosem zawołać: skończcie z tym ry­tuałem odprawianym dla za­chowania pozorów! Od jed­nego zawołania nie zmieni się stosunek administracji do robotniczej reprezentacji, nie podniesie się świadomość spo­łeczna, nie pogłębi się demo­kratyzacja życia w poszcze­gólnych zakładach pracy. Przytoczyłam te głosy po to, aby uświadomić tym, którzy „pozorują demokrację”,■ że zostali rozszyfrowani i że po, próbie diagnozy musi hyc i będzie terapia. Na najwyższym partyjnym forum w grudniu ub. roku padły takie słowa: ,,Samorząd robotniczy staje się szczególnie ważnym czynnikiem umacniania roli ' klasy robotniczej w systemie kierowania gospodar­ką narodową, w ■ wyzwalaniu re­zerw, w szybszym i skuteczniej­szym rozwoju inicjatyw społecz­nych. Reforma systemu planowa­nia i zarządzania otwiera przed samorządem robotniczym nowe możliwości, i zadania. Zmniejsze­nie zakresu dyrektywności plano­wania przy równoczesnym wzmoc­nieniu znaczenia rozrachunku go­spodarczego przedsiębiorstw wy­maga podniesienia roli samorządu robotniczego". — To zobowiązuje. Samo­rząd robotniczy powinien być istotnym ogniwem w no­wym systemie kierowania gospodarką. Aby stał się tym istotnym ogniwem — musi: 0 dostosować swój model do nowoczesnej organizacji pracy, do potrzeb gospodarczych i do racji politycznych naszego ustroju. • utrzymywać ścisłą wlęi ■ całą załogą, V wytworzyć wśród załogi przekonanie o skutecznej pracy jej przedstawicielstwa, ® realizować autentyczne pra­wa załogi do współdecydowania i kontroli. Co widać z dyrektorskiego stołka? Stara to prawda, że z dy­rektorskiego stołka widać znacznie mniej, a w każdym razie co innego — niż ze stanowiska roboczego w hali produkcyjnej. W swoich no­tatkach znalazłam wypowiedź jednego robotnika z zakładu produkcyjnego w Krakowie, który powiedział mniej wię­cej tak: „Gdy została wy­dana ustawa o samorządzie, to przyjęliśmy ją z dużym optymizmem. Poczuło się nie­jako możność większego dzia­łania. Zaczął się człowiek bardziej rozglądać wokół siebie, a jak człowiek za­czyna się rozglądać, zawsze zobaczy, co można lepiej czy szybciej zrobić, jak poprawić warunki pracy sobie albo in­nym. To jest cenny kapitał, bo nawet najlepszy dyrektor nie zobaczy tego, co można zobaczyć z dołu, od obra­biarki. Tak jak w wojsku, nawet wspaniały sztab nie może przewidzieć tego, co wi­dzi żołnierz na stanowisKU bojowym — jego czujność i roztropność może cały od­dział nawet uratować.” Tc brzmi przekonująco. Stąd — formułuję wniosek o ko­nieczności wymiany infor­macji dyrektorsko - robot­niczej, jej brak stanowi bo­wiem nieraz istotną przy­czynę złej pracy przedsię­biorstwa, przyczynę klęski na polu bitwy o dobrą, ryt­miczną produkcję. Wydaje mi się również, że między samorządem ro­botniczym a dyrekcją nie zawsze musi panować świę­ta zgoda. Odrębność stano­wisk w sprawach związa­nych z produkcją, takich jak np. realność planu, zaopa­trzenie, kooperacja może nieraz wyjść na dobre. „Każ­da ze stron musi pilnować całego frontu pracy” — po­wiedział przewodniczący CRZZ na ostatnim plenum związków zawodowych; dy­rekcja, czyli „strona przed­siębiorstwa i samorząd — „strona załogi”. Samorząd jest więc „stro­ną”. Ale — ktoś zapyta: jak pogodzić funkcje kontroli i współdecydowania tego par­tnera administracji — z jed­noosobowym kierownictwem i zwiększoną odpowiedzial­nością dyrektora? Chyba można pogodzić. Bo „strona ’ może albo wyrazić społecz­ną akceptację dyrektorskiej decyzji, stanowiącą bodziec motywacyjny do działania całej załogi, albo też może wprowadzić korektę opartą o głębszą znajomość szcze­gółów. Nie bez kozery jeden dyrektorów nazwał samorząd ? robotniczy konstruktywną opozycją — mechanizmem poddającym dyrektorskie de­cyzje społecznemu osądowi, raz akceptującemu, raz kwe­stionującemu — z pozycji współgospodarza dbającego o interes załogi i przedsiębior­stwa. Tak właśnie być po­winno. PARTNER m mms­t na wdarta. Posucha w dramaturgii O nowej, współczesnej — naprawdę współczesnej, nie tylko z nazwy — twórczości dramatycznej możną mówić nieskończenie. 1 mówi się niej u nas ciągle od lat dwu­o dziestu pięciu. Mówiło się tak­że przedtem — w tatach mię­dzywojennych, na przełomie wieków, w więku dziewiętna­stym. Kiedy przeglądamy pu­blicystykę teatralną z tamtych czasów, raz po raz natykamy się na mniej lub bardziej ostre dyskusje w tej materii i to z argumentami i postu­latami powtarzającymi się w sposób zadziwiający, niezmien­nie aktualnymi. Niezadowo­lenie z tej twórczości i rów­nocześnie docenianie jej o­­gromnego znaczenia dla tea­tru i życia kulturalnego kra­ju, to niejako stan chronicz­ny we .wszystkich czasach, Narzekamy na słabość na­szej dramaturgii współczes­nej, a przecież w ciągu ostat­nich. piętnastu lat wyszliśmy z nią na rynki światowe, jak nigdy przedtem w całych na­szych dziejach. Co najmniej trzy nazwiska polskich dra­­matopisarzy — a dodajmy do tego z dawniejszych świeżą karierę Witkacego — zajęły wysoko oceniane miejsca w dramaturgii europejskiej. To samo można powiedzieć o te­atrze. Nigdy przedtem polski teatr nie znaczył tyle na świecie, co obecnie. Wystar­czy wymienić choćby Gro­towskiego, pozycję nr 1 w światowej awangardzie tea­tralnej, a także innych, za­równo w dziedzinie prób eks­perymentalnych (Tadeusz Kantor), jak i twórców bar­dziej tradycyjnych (Swinar­­ski, Jarocki, Dejmek, Axer, Tomaszewski). A świeży suk­ces Starego Teatru z „Bie­sami” w Londynie i Zury­chu! nego Według dość powszech­mniemania jesteśmy mocarstwem teatralnym. Wszystko to prawda. Ale patrząc z naszej, polskiej perspektywy — a ta przecież dla nas jest najważniejsza — nie sposób nie widzieć pew­nego obniżenia się tętna na­szego życia teatralnego, któ­re czeka na głębsze zmiany organizacyjne i artystyczne. Również w twórczości dra­matycznej poza koryfeuszami chleb powszedni, jakim kar­mi się publiczność, ma ja­kość niską, jest miałki, kru­chy, jałowy, bez smaku. My­ślę tu o całej domenie, zwa­nej pospolicie dramaturgią użytkową, jako że dzieła wy­bitne, wyrastające ponad przeciętność nigdy nie rodzą się masowo. A może wobec zmienionej funkcji teatru no świecie dzisiejszym ta drama­turgia użytkowa w ogóle nie ma racji bytu? Niech ją bie­rze telewizja, która wszystko przetrawi na lekką masową papkę — teatr żywego planu winien dysponować wyższymi wartościami. Może taka kon­cepcja warta jest zastano­wienia, Tylko skąd brać te sztuki o „wyższych warto­ściach”? Trzeba by głównie ograni­czyć sie do klasyki a na tej wyłącznej czy też przeważa­jącej podstawie żaden teatr nigdy nie rozkwitł bujnym i nowym życiem. Klasyka jest niezbędna dla teatru i dla życia kulturalnego narodu jak tlen dla człowieka. Ale w powietrzu, którym oddy­chamy, tlen zajmuje zaled­wie coś koło jednej piątej objętości, nie byłoby życia bez innych składników po­wietrza. Tak samo w teatrze współczesna twórczość dra­matyczna, własna i tbaa przede wszystkim własna — i to w przewadze w stosun­ku do klasyki jest konieczna aby teatr ten mógł żyć i roz­wijać sie. Słabość nowej dramaturgii to zjawisko nie tylko pol­skie, ale ogólnoświatowe. Mała to pociecha dla nas. Ostatnia wielka rewolucja teatralna, która wyszła ze strony literatury dramatycz­nej, dokonała sie w latach pięćdziesiątych za sprawą nie całkiem słusznie tak zwane­go teatru absurdu. Rewolu­cja ta zbulwersowała teatr, wprowadziła doń zmiany już nieodwracalne i minęła. Jej twórcy stali się normalną rzeczy koleją uznanymi kla­sykami, znaleźli się w żelaz­nym repertuarze. Ale to, co w sposób znakomity oddawa­ło ducha, problematykę i niepokój tamtych czasów, w dwadzieścia lat potem prze­stało bezpośrednio współ­brzmieć z nową, jakże skom­plikowaną epoką Trzeba nowych sztuk, któ­re by to współbrzmienie mogły podjąć. I tych sztuk właśnie nie sprzeczności, ma. W zamęcie wątpliwości błyskawicznych zmian w na­i szych czasach jakoś nie mo­gą się one narodzić. A że na­tura nie znosi pustki, teatr szuka tego kontaktu ze współ­czesnością swoimi własnymi środkami, z pominięciem czy też z lekceważeniem litera­tury, która nie nadąża. Ta jak długo ma do zaoferowa­nia sztuki słabe, nie może Uczyć na zwycięstwo. W tej chwili teatr ze swy­mi środkami, których zresztą nieraz nadużywa, reprezen­tuje stronę silniejszą, bar­dziej zaawansowaną, ciekaw­szą, aniżeli literatura drama­tyczna. Czy to jest nowa tworząca się forma teatru naszej i przyszłej epoki, czy jego dekandencja przy wysy­chaniu ożywczych soków li­terackich? Trudno rozstrży­­gać i bawić się w futurologa. Można tylko stwierdzić nie­zbity fakt: taka jest dziś rzeczywistość teatralna. Na świecie i w Polsce. Ale rzeczywistość — jeżeli nam ona nie odpowiada — próbujemy zmieniać, czasem nawet z powodzeniem. Co prawda, w dziedzinie sztuki zmiany te są najtrudniejsze do dokonania. Łatwiej tu zepsuć niż naprawić, po pro­stu nieprzeszkadzanie wydaje się metoda najlepszą. A jed­nak i tu, konkretnie w dzie­dzinie nowej polskiej twór­czości dramatycznej wiele — choć nie wszystko — zależy od warunków i klimatu, w jakich, może ona wzrastać. O tych sprawach mówi się wielokrotnie na różnych na­radach ludzi teatru, jak choćby ta ostatnia sprzed miesiąca z okazji festiwalu wrocławskiego. Padają słowa ze strony twórców i dzia­łaczy — po których oczekuje się potem rezultatów. W mi­nionych okresach różnie z tym bywało. Ale od z górą roku zaczęliśmy się przyzwy­czajać, że za słowami może iść także konkretne dzia­łanie, AUGUST GRODZICKI Str. 3 Wypoczynek nad wodą - ale jaki? WOJCIECH DYMITROW M A planie miasta wyglą­­nurt da, jak ostroga wbita w Wisły. O koniec tej ostrogi oprą się przęsła no­wego mostu. W zatoczce mieściła się stocznia remon­towa, a w pobliżu, na nie­wielkim skrawku ziemi przy­siadły budyneczki warszaw­skich klubów wodniackich. Od lat 20 odmawiano im stałej lokalizacji; obecnie w związku z projektem budo­wy w tym właśnie miejscu, wielkiego kombinatu rozryw­kowego, w stylu budapesz­teńskiej wyspy Małgorzaty, wodniackim klubom grozi eksmisia W zaprojektowanym na tym terenie centrum rekrea­cyjno-wypoczynkowym nie ma już miejsca na dotych­czasową działalność klubową wodniaków. Bulwary oddzie­lą cypel od Wisły, śluza zamknie zatoczkę. Na miej­scu prowizorycznych, z ko­nieczności, baraków powsta­i nie zespół basenów z falami podgrzewaną wodą, pawi­lony gastronomiczne itp. Cały program jest zresztą tak wielki, że realizację trze­ba było podzielić na kilka etapów. Na początek jednak mają być wyrzuceni dotych­czasowi użytkownicy; co bę­dzie potem — zobaczymy. Nie łudźmy się jednak Usunięcie z cypla kilku klu­bów, zasiedziałych tam oć czasów generała Zaruskiego oznaczać będzie praktyczni e początek końca warszawskie­go żeglarstwa. Według niepełnych danych 62 stołeczne kluby żeglarskie zrze­szają blisko 13 tys. osób. Co najmniej drugie tyle żeglarzy z braku miejsc nie należy do żad­nego klubu. Tylko cztery kluby w stolicy posiadają stalą loka­lizację. Większość zaś nie ma nawet tymczasowej przystani. Cypel Czerniakowski, zagospoda­rowano w dużej mierze społecz­nym wysiłkiem członków pięciu klubów. Trzy z nich: „Rejsy”, „Bryza” i „Chemik” mają się wynieść do końca roku. „Hory­zontowi” i Harcerskiemu Ośrod­kowi Wodnemu podarowano je­szcze parę lat. Ogółem w klubach stołecznych zarejestrowanych jest około 1400 żaglówek. Co roku 2 tysiące osób zdobywa uprawnienia żeglarskie. Działają też w Warszawie 22 kluby i sekcje otorowodne. Tylko 5 ma stałą lokalizację, W nieco lepszej sytuacji jest 5 klubów wioślarskich, prowa­dzących działalność wyczynową. Popularyzację wypoczynku przy wiosłach uniemożliwia im jednak brak sprzętu i miejsc na ]. rzy­­staniach. Podobne kłopoty ma U tysięcy warszawskich kaja­karzy, zrzeszonych w li klu­bach. Inny model wypoczynku zaproponowano na drugim brzegu rzeki. Baseny kąpie­lowe na plaży miejskiej ko przez kilka tygodni ma­ją pełną frekwencję. Trzy czwarte roku plaża miejska z basenami stoi całkiem pu­sta, podczas gdy naprzeciw­ko we wszystkich klubach prowadzi się szkolenie, re­mont sprzętu pływającego, porządkowanie terenu itp. To samo, co przy Wale Miedzeszyńskim, tylko na znacznie większą skalę — dla tysięcy uczestników, pro­ponują autorzy projektu za­budowy Cypla Czerniakow­skiego. Dlaczego jednak — pytają wodniacy — wybrano do tych celów jedyne, ideal­ne miejsce do uprawiania sportów wodnych? Wyeks­mitowanie stąd klubów na przedmieścia Warszawy — kilkanaście kilometrów w dół lub w górę Wisły oznaczać będzie nieuchronnie całko­wite przekreślenie ich wier loietniego dorobku. Zagrożone likwidacją klu­by wystąpiły, już na łamach prasy, z dramatycznym ape­lem „O miejsce nad Wisłą”, formułując w nim kilka py­tań, które do dziś pozostają bez odpowiedzi­...„Czy jedyne miejsce dla lewobrzeżnej Warszawy, posiadające doskonale, unikal­ne warunki, nie powinno być wykorzystane dla stworzenia portu wodniackiego, a na te­go brzegach kompleksowo za­gospodarowanych ośrodków, zarządzanych także przez ist­niejące tam obecnie organi­­zacie?” Czy w podobny sposób nie powinien być zaprojektowany dla prawobrzeżnej Warszawy również unikalny i naturalny zalew rzeki tzw. port pras­ki? Jesteśmy przekonani, że w kompleksowym planie zagos­podarowania brzegów Wisły w Warszawie powinna być uwzględniona baza zabezpie­czająca możliwości uprawia­nia aktywnego wypoczynku wodniackiego... Mamy chyba prawo ocze kiwać, że nie brane dotych­czas pod uwagę opinie o po­stulaty szerokiego aktywu działaczy społecznych w dzie­dzinie czynnej rekreacji wod­­niarskiej będą obecnie u­­względniane przy zatwierdza­niu kompleksowego projektu zagospodarowania brzegów Wisły...” Spór o Cypel Czerniakow­ski, to nie tylko walka o istnienie kilku klubów wod­niackich, to przede wszyst­kim konfrontacja dwóch przeciwstawnych propozycji zabudowy obu brzegów Wi­sły w Warszawie. prawy te dotyczą nie tylko wodniaków. Dlatego otwieramy nasze la­my do wymiany poglądów na ten temat. Zamierzamy doprowadzić do dyskusji, która być może doprowadzi do opracowania koncepcji za­gospodarowania Wisły i wy­tyczenia najwłaściwszego mo­delu wypoczynku nad wodą. CAF

Next