Żołnierz Wolności, styczeń 1969 (XX/1-27)

1969-01-01 / nr. 1

co przyniesie nam rok nowy? RESORT KULTURY Stefan A, - plakaćista (taki o o' rozlepiania). Co to przyszłym rokit? Zobaczysz .pan na słupie. Niech pan nam zdradzi... Co będziem to ciemno gadali. Drukuje się. Większe, mniejsze, różne. Potem towar się rozlepi i wszystko se pan przeczytasz. Po­wiem tylko, że oglądać co będzie. 1 w teatrach, i w kinach. — Ile plakatów dziennie pan rozlepia? — 7 dziesięć kilo. I klajstru wy­chodzi całe wiadro. Najlepiej się lepi te duże, ułożyć można. Te, jak­im tam, repertuary teatralne. Naj­gorzej to. takie wąskie, nietypowe, ślizga się to pieroństwo po całym słupie. A i z kolorem trzeba uwa­żać. tam gdzie tylko sam druk, to ujdzie, i nie wygładzone. Ale jak gdzie jest fotografia, to trzeba na — Jaką imprezę noworoczną by pan polecił? — Występy „Boa girls". Z Bia­łegostoku... równo, jak szkło. Obrażają się po­dobno.. Florian 8. - tragarz z dworca Warszawo-Główna. — Prognozy na rok przyszły na­turalnie ciężkie? — Nie zgadł pan, coraz lżejsze i rzadsze. Ludzie coraz mniej wazą z sobą bambetli. Pamiętam, jesz­cze dziesięć lat. temu, ho, ho! Wa­lizy, paki, kufry. Człowiekowi aż w krzyżu trzeszczało. A teraz? Ak­tówka pod pachą i co najwyżej walizeczka, neseser, jak to teraz nazywają. Latem to nieraz trafi się pasażer z prawdziwego zdarze­nia, szczególnie letnidk, co całą ro­dzinę wywozi z miasta. Ale to też coraz rzadziej... — Gdzie przyczyna? — Coraz więcej ludzie jeżdżą, na i połączenia lepsze. Kiedyż to nad morze jechało się cały dzień, a teraz? Ledwie parę piwek czło­wiek zdąży przekręcić i już Gdańsk. To i po co toboły z sobą wozić. Zwłaszcza że obróci czło­wiek z powrotem też w jeden dzień. RESORT CIĘŻKI Kto najwięcej jeździ? — Urzędniki. Tak na mój gust, to nawet za często. Ciągle jakież odprawy, narady, konferencje. Mó­wił mi taki jeden, że już drugi tydzień tak kursuje, a to papierek trzeba dowieźć, a to szefa się spy­tać, co odpowiedzieć w urzędzie. Mówił, że własne dzieci się od nie­go odzviy czaili... Władysław W. — współwłaści­ciel konnej platformy. — V nasz to zawsze ruch. La­tem cegłę, zimą — węgiel. I tak co roku. — Czyli w roku przyszłym?... — Normalnie. Będziem kurso­wać, jak co roku. Byle tylko Baś­ka (koń rozmówcy — przyp. au­­tora) nie marudziła, to przekręciła znów te pare kilometrów. — A konkurencja? — Tego stę-.mc -boton. Sam pan zresztą zobacz, koń — mądre stwo­rzenie, pójdzie, tum gdzie t.rza, a jak nie chce iść, to znaczy, że tam nie można. A samochód? Jeździm już od dziesięciu lat i ani raz się nie rozkraczylim; ani raz przestoi nie było. Trzaśnie nieraz deska, to to try miga Wymienim bez latania po Motozbytach... — Tylko z tym węglem, to u was czasem jakóś nie bardzo... Skarż mnie Bóg! Wszystko za­wsze gra. Klient czasem pomaru­ dzi, ale, jak tu taki towar wyli­czyć do deka. Rozkurz jest więk­szy. Ale żeby nie doważyć, albo na koszu kiwnąć, to skąd! — A jédnak narzekają. — Normalnie. jak każden. Ale jakby panu tak z pół tony zabra­kło, to możem podrzucić. Piotr J. - Warsztat szewski. — Jak tak dalej pójdzie, to zmieniam zawód. A to dlaczego? — Kto to dzisiaj zmienia fleki, czy . podzelowuje buty Jak . trafia mi się klient raz na tydzień, to mało go po rękach nie całuję. — Chodzą w podartych... — Coś pan, dziecko? Jak but no­wy kosztuje sto dwadzieścia zło­tych to komu chce się reperować stare. - To chyba, dobrze? —- Panieee... RESORT LEKKI i Stanisław K. - Punkt naprawy telewizorów. — Szanownemu panu kineskopik nawalił? —,Nie. tylko... — Już rozumiem, jest obraz, tyl­ko fonii zabrakło. — Niezupełnie... — Podłużne pasy na ekraniku! — Nie o to chodzi. . — Aha. w ogóle nie działa Apa­racik ma pan z sobą. czy życzy pan sobie do domu? — Kiedy ja w ogóle nie mam te­lewizora... — To czego szmondaku czas mi zabierasz?! Euzebiusz T, - Zakład fryzjerski. Strzygą sie! - Kto? - No te, jak im tam, bitelsy! - Żartuje pan... —- Skarż mnie Bóg! Dwóch dzi­siaj miałem. Biorę do ręki nożycz­ki, żeby im przy oczach trochę tych loków podkrócić, a ci do mnie: Panie mistrzu maszynką! Wydawało mi się, że nie dosłysza­łem i pytam,: Pan szanowny ty­czy? A ten wali: Tnij pan loki! — Nie wierzę... — Widzisz pan te zmiotki? To właśnie tylko z tych dwóch! Not jak. wyglądali? — Jakieś się takie mizerne po­robili.. . — To sądzi pan, że w przyszłym roku. ~~ Ja już majdan szyktiję! — To może zaczną się też myć? — To by było za dużo szczęścia na raz... ciqg dalszy rozmów na str. 7 2 dużo radości dokończenie ze str. 1 triem a granicą Lassa. Pas ten Jest jakby nosidełkiem, na którego końcach zwisają dwa ogromne ta­lerze. Talerze — spichlerze kra­ju. Delta rzeki Mekong i delta Rzeki Czerwonej. ZA DWUDZIESTYM RÓWNOLEŻNIKIEM Minęliśmy dwudziesty równo­leżnik. Mając widocznie na myśli właśnie równoleżniki w amery­kańskich sztabach wojny, ukuto nowy termin wojskowo-operacyj­­ny: „szczeble eskalacji”. Przekro­czenie 17, 18, 19, 29 równoleżnika było kolejnym posuwaniem się po szczeblach tej drabiniastej doktry­ny. Miało to miejsce cztery lata temu. Tu właśnie bombardowania roz­poczęły się najpierw. I tu trwają one najdłużej. Tu bjdy one naj­bardziej intensywne. Tu toczyła się najbardziej niszczycielska ze wszystkich wojen powietrznych. Wjechaliśmy na ziemię przeoraną żelazem, przesiąkniętą prochem, paloną fosforem i napalmem. W Stanęliśmy w wiosce. Nie, nie jest to ścisłe. Stanęliśmy na miejscu, gdzie przed laty istniała wioska. Na polach, na rzece, na wąskich drożynach, w chatach wiodło pracowite życie 5 tys. mieszkańców. Widziałem tę wioskę w 1985 roku. Mieszkałem w dużym murowanym domu. Szukam go te­raz, szukam śiadu po nim... Ruiny i dziesiątki, setki lei bombowych z mętną czerwonawą wodą obroś­niętych już wysokim zielskiem. Ale wśród nich dziewczęta w stoż­kowych kapeluszach. Płachetki pól ryżowych krętymi tarasami pnąc« się na łagodne wzniesienia omija­ją doły wojny. Dziewczęta i ko­biety codziennie ocierały się tu o śmierć. Ale pola rodziły ryż — mi­mo bomb, wbrew bombom. Ro­dziły codzienną miseczkę ryżu dla mieszkańców całej Północy. Gdy dzień od świtu do zmierzchu prze­pełniony był łoskotem odrzuto­wych silników, wychodziły ż ro­wów i transzéi, skąd walczyły z amerykańskimi samolotami, wy­chodziły z głębokich schronów no­cą — czujne, zasłuchane w groź­ną ciszę tropikalnej ciemności, czujne, bo na polach czaiła się spóźniona śmierć — niewypały i bomby z opóźnionym zapłonem. JAK MOŻNA ŻYĆ?... I dziś jeszcze z poszarpanej zie­mi unosi się ledwo uchwytny gorzki zapach prochu i spaleniz­ny. Ngnyeo Xtjan Loc, soły, tera* patrzy ra«Śy4|LóJiy: i przejmujący obraz zniszistóá« ffflE też, jak ją, nie był w tych miejsco­wościach przez ostatnie' trzy łata. — A taro dalej jeszcze na po­łudnic. za Ngfae Art —' KíöVH'”—' mieszka mója rodzina, moi rodzi­ce. Moja wioska dostała wie­le bomb... Loc zaciska ręce. Wiem. Chciał­by być żołnierzem. Pragnie stanąć przy armacie przeciwlotniczej 1 strzelać do czarnych, huczących złowrogo maszyn. Mścić się za ro­dzinę. za wioskę, która d o s t a­­ł a tak wicie bomb, że śladów jej będzie szukać, tak jak my robimy to w tej chwili. Ale partia posta­nowiła inaczej. Loc ma za sobą sześć lat studiów w Polsce. Jest inżynierem komunikacji, a komu­nikacja w Wietnamie stała się jed­nym z najważniejszych odcinków w a i k i. Stocznie czasu wojenne­go muszą więcej produkować niż w okresie pokoju. Tysiące statków, barek i łodzi zniszczyły amerykań­skie pociski i amerykańskie bom­by. Jednak wody przybrzeżne Mo­rza Pohidniowo-Chińskiego i rze­ki nic mogą być puste — są one jak arterie rozprowadzające krew, rozprowadzające życie do oddalo­nych siedzib ludzkich. Loc jeździł więc od stoczni do stoczni — słu­żył swoją wiedzą fachową, radą i pomocą... To była jego walka, je­go udział Í jego wcale niemały, wkład w wolność Ojczyzny. Trzy łatą nie widział już rodzi­ców, a listy przecież przychodziły stamtąd tak rzadko. Czwarta stre­fa zawsze stałą w ogniu. Nie tylko on — ludność północ­nych prowincji DRW, wszyscy ko­respondenci zagraniczni zadawali wielokroć to pytanie. Powtarzało się ono w Ustach do redakcji ga­zet wietnamskich: „Napiszcie, po­wiedzcie jak w czwartej strefie można tyć, pracować, walczyć?. JEDNA TYLKO PROWINCJA Major Kinh Lich ma czerwone z niewyspania oczy. Mówi spokoj­nie głosem wolnym i wyraźnym. Nie zapala się — tylko relacjonu­je. Dziwię się trochę jego bezna­­miętności. Ale minęły przecież już cztery lata. Cztery lata nieustan­nego zagrożenia. Sam zresztą po­wiedział: „Zdążyłem się przyzwy­czaić”. W prowincji Quań Binh zostało zniszczonych 40 tys. domów miesz­kalnych. ponad 109 szpitali legło w gruzach, wszystkie pagody zo­stały zniszczone, a jedna trzecia wsi została zniszczona zupełnie, praktycznie nie pozostał z nich ka­mień na kamieniu. Z chwilą, gdy czwarta strefa jpyzerwaii bombardo- S*Sgn^^?półiftciiych prowincjach ;jű|íWvíítf^' tę właśnie prowin­‘cjjf |Wzmogły Się w dwójnasób. 'Mt^star&y powiedzieć, iż tylko w ; kwietniu J988 .roku Amerykanie 'ttofesnáfi 16Ö0 wylotów bojowych, atakując prowincje Quan Binh, a w sierpniu 4800 wylotów. W tym właśnie okresie główny swój wysiłek wojenny Amerykanie kierowali na komunikację. Sche­mat był prosty. Najpierw trzeba zniszczyć wioskę, najpierw trzeba zabić, unieszkodliwić ludzi. A po­tem należy zniszczyć mosty i dro­gi. Wtedy bowiem nie będzie już komu odbudować mostów, napra­wiać dróg, A ludzie w czwartej strefie rozbudowali olbrzymią sieć rowów. Wykopali głębokie rowy łączące. Krzyżowały się w całej wiosce i wychodziły daleko poza nią. Pobudowano głęboko w zie­mi schrony, w których chroniono się w trakcie szczególnie zawzię­tych ataków. Ludzie nie tylko się chronili, ludzie przede wszystkim — wal­czyli. Zahartowali się w nieu­stannej walce, w nieustannym od­pieraniu ataków samolotów ame­rykańskich. Robili tak, jak mówił prezydent IIo Chi Młnh. iż każdy człowiek powinien być żołnierzem. Najstraszniejsze jednak chwile nadchodziły wtedy, gdy od strony wschodzącego słońca rozlegał się przejmujący, równy, potężny ło­skot silników. Kiedy wysoko na niebie pojawiły się olbrzymie czarne maszyny — B-52. Fabryki śmierci. Każdy z tych samolotów może na swój pokład zabrać ok. 30 ton bomb, 30 tys. kilogramów śmiercionośnego ładunku. Gdy nadchodziły nad wioskę, z ich brzuchów wysypywały się czarne paciorki bomb, padały na ziemię jak grad... Wioska Vinh Thuy leżąca przy 17 równoleżniku była bombardo­wana przez B-52 wiele razy. Jed­nego dnia B-52 wisiały nad wio­ską 8 godzin bez sekundy przer­wy. Gdy jedne kończyły wyrzuca­nie swej potwornej zawartości — ze wschodu nadlatywały następne, by po kilkudziesięciu minutach ustąpić miejsca trzeciej fali... — Widziałem wiele takich ata­ków — mówi mjr Kinh Lich :— pył i fontanny wody przesłania­ły wtedy niebo. Ale po nalocie ludność wioski wychodziła z u­­kryć — naprawiała zniszczone dro­gi, zniszczone mosty, odgruzowy­wała zasypane schrony i ratowała uwięzionych w nich ludzi. Czwarta strefa, będąc najhar­dziej dotkniętą niszczycielską wojną powietrzna, wypracowała wiele doświadczeń — jak się bro­nić, jak walczyć. Korzystała i ko­rzysta z tych doświadczeń cała Północ! ORGANIZACJA OBRONY Każda wioska w czwartej stre­fie posiada kompanię obrony te­rytorialnej. Kompania taka składa się i plutonu karabinów maszyno­wych, kaliber 12,7, z plutonu bu­dowy i odbudowy dróg, z dwóch plutonów łączności i powiadamia­nia, a położone na Wybrzeżu wios­ki posiadają również kompanię o­­brony Wybrzeża. Niejednokrotnie kompanie te wyposażone są rów­nież w działa. Wokół każdej wioski znajdują się punkty obserwacyjne. Pobudo­wano dia nich specjalne wieże. Ob­serwatorzy mają za zadanie piinie śledzić caty przebieg nalotów oraz zaznaczać na mapie miejsca, w których upadiy bomby. Jest to nie­zwykle ważne, gdyż Amerykanie rzucali wiele bomb z czasowym zapalnikiem. Wybuchały one póź­niej, wtedy, kiedy nalot się już skończył, kiedy ludzie wychodzili ze swych ukryć. Były najbardziej niebezpieczne — niosły śmierć, ra­niły ludzi. Dlatego też do naniesio­nych na mapach punktów udawa­li się natychmiast saperzy, którzy rozbrajali bomby lub wysadzali je 'v powietrze. Każda wioska w czwartej stre­fie ma za zadanie troszczyć się o wyznaczony jej przez władze par­tyjne i wojskowe powiatu odcinek drogi. Jedną z najważniejszych rzeczy bowiem jest w tym rejonie komunikacja — są sprawne drogi. Jest to wkład ludności % prowincji leżących w czwartej strefie w walkę swych rodaków na Połud­niu. W walkę żołnierzy i party­zantów Narodowego Frontu Wy­zwolenia Wietnamu Południowego. — Realizujemy w pełni — mó­wią mieszkańcy — hasło rzucone przez naszą partię: „Oni bombar­dują — my jedziemy”. Musimy jechać, by pomóc naszym braciom na Południu, tam jest bowiem główny front naszej walki o wol­ność, o niepodległość, 0 zjednocze­nie kraju. ŚMIERĆ MOŻE NADEJŚĆ NIESPODZIEWANIE Powiat Vinh Linh leży przy sa­mym 17 równoleżniku. Za rzeką Ben Hai, z woli układów genew­skich tymczasowo graniczną rzeką, rozciąga sie Wielki Front — Wiet­nam Południowy. Front walki przebiega tam przez dżunglę, przez wioski i miasta — jest wszędzie tam, gdzie znajdują się bojownicy Frontu Wyzwolenia, jest wszędzie tam, gdzie znajdują śię wrogowie — oddziały amerykańskie i od­działy reżimu sajgońskiego. Partyzanci są nieuchwytni — zadają uderzenia i znikają. Każ­da porażką Amerykanów na Po­łudniu wzmaga ich bombardowa­nia na Północy, w czwartej stre­fie. To jest prawidłowość. Ludnośś czwartej strefy raduje się z każ­dej pomyślnej, wiadomości nad­chodzącej z Południa, choć wie, że jej przez to właśnie będzie znacz­nie ciężej, że przez całe dnie będą nad wioskami wisiały bombow­ce... To jest też prawidłowość — po każdym sukcesie bojowym Frontu — na morzu, na wprost powiatu Vinh Linh. pojawiają się nowTe a­­merykańskie okręty, a za rzeką Ben Hai okopują się nowe baterie dział dalekónośnych. Wystarczy powiedzieć — w ostatnim okresie na każdą wioskę (a jest ich w po­wiecie 23) spadało dziennie śred­nio 1000 (słownie tysiąc) pocisków artyleryjskich dużego kalibru —- i morza i zza 17 równoleżnika. Śmierć może wtedy nadejść nie­spodziewanie — uprzedza o niej tylko trwający ułamek sekundy świst pocisku... D ZIŚ w czwartej strefie pa­nuje cisza. Przejmująca ci­sza ruin i zgliszcz. Tylko wiatr szeleści w uschhiętych liś­ciach, tylko wiatr«-cicho zawodzi w odartych z gałęzi drzewach. Ludzie nadal jednak często spo­glądają w niebo, jakby ńie wie­rzyli, że tó już koniec... Nie roz­stają się z karabinami, nie opusz­czają działek i dział przeciwlotni­czych, obserwatorzy tkwią nadal na swych wieżach. Cisza. Nie słychać ryku silni­ków, huku bomb, świstu pocisków. • Czy naprawdę będzie cisza?! Grupa dziewcząt zasypuje moty­kami leje bombowe. Jedna z nich zaczyna nucić — melodię piosenki podchwytują inne: Mam oczy czarne, moim włosy czarne Moje serce bije dla Ojczyzny I ,mocn.o bije dla Ciebie, chłopcze Choć odszedłeś ode mnie w dal: Spawię, by rosły zielone rośliny młode Choć wróg pali jeszcze naszą. zierrśię... Czy naprawdę będzie cisza?! Czy naprawdę niedługo już wróci chło­piec do swojej wiotkiej dziewczy­ny o wielkich migdałowych oczach i kruczych włosach? ppłk CZESŁAW GOLISZEWSKI dokończenie ze str. 1 stronach drogi. Dwóch policjantów w czarnych mundurach i beretach spełnia, jak można sądzić, pomoc­niczą rolę. Oficer salutuje. Do­strzegani na ramieniu czerwoną o­­paskę z białym arabskim napisem. Noszą ją wszyscy żołnierze pnio­wej żandarmerii, kierującej ru­chem i pilnującej obiektów w stre­fie przyfrontowej. Oficer spraw­dza nasze przepustki. — Dziennikarze z Polski — mó­wi po angielsku i spogląda na nas z zaciekawieniem. Jeszcze jeden rzut oka do naszych dokumentów. Uśmiecha się przyjaźnie. Mówi głośno „Bolanda”, co po arabsku znaczy — Polska. Droga wolna. Żołnierze, którzy surowo spoglądali spod okapów hełmów, teraz też sic uśmiechają. Kiedy ruszamy, machają nam przyjaźnie rękami. — Ma salania; Do zobaczenia! Na pewno niewiele wiedzą o na­szym kraju. Być może nawet trud­no by im było znaleźć go na ma­pie. Ale lndzi z Bolanda traktują jak przyjaciół. Mogłem się o tym przekonać wielokrotnie. Jedzienry drogą na Suez w kie­runku Jeziora Gorzkiego. Celem naszej podróży są statki uwięzio­ne na jeziorze, a wśród nich dwa polskie 10-tysięczniki, których na­zwy zna każde dzieeko w Polsce: „Djakarta” i „Bolesław Bierut”. Egipcjanom nazwy te również nie są obce. Akcja ratunkowa zorga­nizowana w dramatycznych dniach czerwcowych 1967 roku przez pol­skie załogi ocaliia życie niejedne­mu żołnierzowi armii egipskiej, który po morderczym marszu pod palącym słońcem przez piaski Sy­naju dociera! u kresu sił do brze­gów Wielkiego Jeziora Gorzkiego. 0 tym w Egipcie się pamięta, choć tak trudno jest Arabowi popraw­nie wymówić nazwę „Bierut”, któ rą najczęściej przekręca na „Bej­rut” lub „Bajrut” i kojarzy ze stolicą Libanu. Jedziemy przez rejon, w którym obowiązują prawa wojny. W wy­ludnionych miejscowościach spot­kać można niemal wyłącznie męż­czyzn. Artyleria izraelska bez par­donu bije w miasta i miasteczka leżące w bezpośredniej bliskości linii zawieszenia ognia. Widziałem ruiny domów, zniszczone kościoły, szpitale i szkoły, całe dzielnice mieszkaniowe Ismaili i Suezu na­znaczone jak śladami potwornej ospy ciosami bomb, rakiet i poci­sków. Rozmawiałem z ludźmi, którzy unieśli cało głowy dzięki, trzeba to stwierdzić, sprawnie zor­ganizowanemu systemowi obrony cywilnej. Będę o tym pisał. Mijamy po drodze wojskowe ko. luoiny. Czasami w pustvnnym te­renie pojawi się obłok piasku za pędzącym terenowym samocho­dem. Panuje cisza. Jednostki wojskowe rozlokowa­ne w pustyni, w palmowvch i po­marańczowych gajach są niewi­doczne, żołnierze jakby wtopili się w krajobraz. A przecież wiadomo, że Zjednoczona Republika Arab­ska nie tylko odbudowała swe si­ły zbrojne, ale zorganizowała na linii zawieszenia ognia, którą ra­czej należałoby zgodnie z prawdą nazwać — linią ognia, nowoczesny svstem obronny. System, który tworzeno — jak to powiedział nain 1 zastępca ministra wojny ZR A, szef sztabu generalnego generał porucznik Abdei Menherrt Siad — w bezpośredniej konfrontacji z nieprzyjacielem. Dowodem sku­teczności tego systemu była po­tężna Zapora ogniową; utworzona przez artylerię egipską 8 września 1988 r. ńa długości 160 km, od Suezu aż do Kantary, w odpowie­dzi na jedną z izraelskich prowo­kacji. Droga pusta. Możemy jechać z maksymalną szybkością. W pew­nej chWiłi z lewej strony znikają pofałdowane piaski pustyni i sa­motne palmy. Pojawia się szeroka tafla ivbtäy. Daleko przesłonięte lekką mgiełką widnieją nierucho­me sylwetki statków. Jedziemy wzdłuż Wielkiego Jeziora Gorzkie­go. Przystań, z której odbijają ho­lowniki, jest prawie pusta. Kilku ubrudzonych smarami arabskich marynarzy czyści części silnika. Od jeziora wieje lekka bryza. — Tc dwa najbliżej izraelskich pozycji stojące statki — mówi to­warzyszący nam arabski przewod­nik — to Polacy. W marynarskim języku banderę statku określa się lapidarnie: Szwed, Anglik, Polak... Wchodzimy na pokład żółtego, pękatego holownika. Na razie nie wolno jeszcze fotografować. Do­piero po Wypłynięciu na jezioro możemy robić pierwsze zdjęcia. Płyniemy w kierunku „Djakarty” zostawiając po lewej burcie wy­suniętego nieco do przodu „Bie­ruta”. 7 jednego z mijanych stat­ków doehodzi turkot maszyn, tak jakby szykował się do odpłynięcia. Smukła biała sylwetka „Djakarty” rośnie w oczach. Na burcie stat­ku widnieje wymalowana biało­­czerwona flaga. Maszyny holowni­ka zwalniają obroty, podpływamy do trapu zawieszonego na grubych gorzkie lezioro linach. Za chwilę zeskakujemy z chybotliwego pokładu na kładkę i wspinamy się po trapie do góry. Jesteśmy w Polsce, pokład nasze­go statku jest bowiem zgodnie z prawem, międzynarodowym skraw­kiem terytorium Polski, na któ­rym w imieniu Rzeczypospolitej władzę niepodzielną sprawuje ka­pitan. Przy relingu wita nas mło­dy oficer w nowym idealnie od­prasowanym mundurze tropikal­nym. Reprezentuje młode, mary­narskie pokolenie. W roku 1961 — jak się później dowiedzieliśmy — opuścił Szkołę Morską w Gdy­ni. Na „Djakarcie” pełni funkcję starszego oficera. Do jego obowią­zków należy opieką nad frachtem — wełną, bawełną, blachą i kau­czukiem wypełniającymi luki stat­ku. Wentylacja pomieszczeń, po­miary temperatury, wilgotności powietrza — to jedne z codzien­nych czynności marynarzy opieku­jących się ładunkiem. Oficer pro­wadzi nas do kajuty kapitańskiej. Idziemy przez dolny pokład, a po­tem labiryntem korytarzy. Czys­tość i porządek rzucają się w oczy. Statek wygląda tak, jakby w każ­dej chwili mógł ruszyć w drogę. Takie jest pierwsze wrażenie, ale jak jest naprawdę? W kajucie na­stępuje oficjalna prezentacja. — Aa, panowie dziennikarze — mówi z wdleńskim akcentem kapi. tan żeglugi wielkiej, Gustaw Ła­wrynowicz. — Człowiek powie trzy słowa, a dziennikarz zrobi z tego cały artykuł, w którym nie będzie ani jednego z tych trzech słów. Wyprostowany, szczupły z roz­wianą grzywą siwych włosów śmieje się do nas_ szelmowsko. Służbista z niego surowy. — Dyscyplina na statku musi być taka, jak wtedy, kiedy jed­nostka pływa. To jest zasada mówi, zapraszając nas na wygod­ne kanapki w kapitańskiej ka­jucie. Na morżń pływa ód 1927 roku, od 19.30 —Marynarce -Handlo­wej. W 193$, roku przybył do An­glii na pokładzie „Cieszyna”, aby pod polską banderą brać udział w zmaganiach a hitlerowską Rzeszą. Całą wojnę spędził w konwojach. Pływaj ną., szlakach wiodących wśród lodowców północnego A- tlantyku, hen za Islandią, przewo­ził wojsko i sprzęt wysłużonymi statkami przez Morze Śródziemne i wzdłuż Zachodniej Afryki. S'S „Śląsk”, S/S „Kutno”, S/S „Puck”... Kapitan wymienia długą listę statków, ńa” których pełnił swoją marynarską powinność. Przeszedł wszystkie stopnie w morskim rze­miośle^ Jak to dobitnie podkreśla — wszystkie, bez wyjątku. Dziś pełni najdziwniejszą, jaka może przypaść marynarzowi, służbę, na statku sprawnym i nowoczesnym, gotowym do drogi, ale który nie wiadomo, kiedy będzie mógł ruszyć w rejs. Obecna załogą weszła na po­kład „Djakarty” dopiero kilka ty­godni temu. Co pół roku następu­je zmiana. Nie jest to pełna zało­ga. Zamiast 55 tylko 21 ludzi na pokładzie. Sami ochotnicy! Bo nie sądźcie, że służba jest tu łatwa. Pierwsze wrażenie, które odebrali­śmy wchodząc na pokład, potwier­dza saę w całej rozciągłości, sta­tek w każdej chwili może podnieść kotwicę. Utrzymywanie statku w stałej gotowości — to jedno z głównych zadań załogi. Każdy me. chanizm, każdy agregat musi pra­cować przez kilka godzin w ty­godniu. Czuwa nad tym starszy mechanik, Stefan Nehrebecki, by­ły major z 1 Armii Wojska Pol­skiego, artylerzysta. Dziś jest niedziela. Dzień nieco swobodniejszy. Kapitan udziela głosu (porządek musi być) starsze­mu oficerowi Gerhardowi Szym­­roszczykowi, temu, który pierwszy witał nas na pokładzie. — Co robicie po pracy? Jakie macie rozrywki? Jak funkcjonuje wasza słynna już na całym Rwiecie poczta? Jak zamierzacie spędzić święta i Nowy Rok? — zasypujemy go pytaniami. — Od czasu słynnej Olimpiady na Jeziorze Gorzkim, której po­mysł rzuciła poprzednia załoga „Djakartv”, d/iaia specjalny Ko­mitet Sportowy organizujący roz­grywki w różnych dyscyplinach między statkami — mówi młody oficer. — Do najbardziej atrakcyjnych należv chyba piłka nożna. Mecze odbywają się na drewnianym po­kładzie Anglika — trwają 10 mi­nut. dwie gry po 5 minut. Druży­ny skladaja się z 4 graczy. Na ścianie mesy widzimy aktu­alną tabelę ligowych rozgrywek. Na czele znalazła się załoga „Scottish Star”. — Organizujemy rogate żeglar­skie. rozgrywki ping-ponga — mó­wi dalej oficer. — Wszystkie te im­prezy sa co niedziela omawiane i projektowane podczas tzw. mszy na Jeziorze Gorzkim. Tak, tak, ma­my náwet „biskupa” wybieranego przez wszystkie załogi — dodaje widząc nasze zdziwienie. — Co nie­dzielą ów „biskup” wygłasza „ka­zania”, w których omawia i ko­mentuje wydarzenia na Jeziorze Gorzkim. Szeroko na przykład i nie szczędząc kompromitujących szczegółów opisuje, w jakiej to- o­­kolicznośoiach.-ktoś z obecnych zdobył miano i,water baby”, czyli „dziecka w wodzie”, kiedy nie­spodzianie podczas regat wyleciał za burtę łódki. . , ;t. — Z okazji wszystkich ważniej­szych wydarzeń, jak to było pod­czas Olimpiady, czy rozgrywek ping-pongowych, wydawane .są- r,­­kolicznościowe stemple Mailed of Board — Poczty Pokładowej, przy­bijane na znaczkach wydawanych przez statki... — Redaktorzy pomyślą ąobte, że ii nas tylko same rozrywki. — mruczy kapitan Ławrynowicz. A tu robota przede wszystkim — puka stanowczo palcem w blat stołu. Wychodzimy na pokład, ogląda­my „stadion”, na którym odbywa­ła słę Olimpiada, wąski pas. na prawej burcie. Z izraelskich pozy­cji można było chyba przy pomocy lornetek obserwować przebieg konkurencji. Patrzymy w tamtą Stronę. Pustynny krajobraz, oży­wiony tylko bliżej brzegu smugą utworzoną przez pąs zarośli, jest taki sam jak po tej stronie jezio­ra. Ta sama ziemia. Należąca od prawieków do Arabów. Milczymy. Spokój, który panuje dziś na Jeziorze Gorzkim, może każdej chwili rozbić artyleryjska kano­nada i huk lotniczych silników. Cisza panująca na jeziorze wyda­je się nagle czymś bardzo kru­chym. 14 statków różnych bander —­­całe to międzynarodowe towarzy­stwo przygotowuje się wspólnie do świąt i Nowego Roku. Po raz drugi od czasu zablokowania Ka­nału. Na środku między statkami zakotwiczona zostaje wielka trat­­wa._ Na niej ogromna oświetlona choinka, jedna z 15 przysłanych ze Szwecji dla każdego statku. Obok choinki pianino. Do tratwy przy­bijają motorówki i łodzie z mary­narzami, oczywiście z wyjątkiem tych, którym wypadnie świątecz­na wachta. Obok siebie zasiądą Szwedzi z „Kiilara”, Polacy z „Dja­­karty”. Bułgarzy z „VasíI Levsky’e­­go”, Szkoci ze „Scottish Star” i inni... Niepisane prawo Jeziora Gorz­kiego zabrania mówić o polityce. Czy jednak można ustrzec się od polityki tam właśnie i w dniu No­wego Roku, kiedy ludzie na całym święcie składają sobie życzenia z nadzieją, że jutro będzie nic tak gorzkie, jak dzień dzisiejszy? Patrzymy jeszcze raz na wschod­ni brzeg jeziora. Tam jest okupant. Przyczajony, gotów żelazem i og­niem niszczyć życie po tej stro­nic Kanału i choćby cały świat wciągnąć do konfliktu w imię swych zaborczych celów. Schodzimy na pokład holowni­ka. Już nam zostało niewiele cza­su. Jeszcze po drodze odwiedzamy na chwilę „Bolesława Bieruta” gdzie w przeddzień nastąpiła wy­miana załogi. Krótka rozmowa z kapitanem żeglugi wielkiej, Ada­mem Gostowskim, 1 pierwszym o­­ficerem, Zbigniewem Wolnikiem, pamiątkowe zdjęcia i musimy od­pływać. Statki żegnają nas, jak każe morski obyczaj, syrenami. Szczęśliwego Nowego Roku! ANDRZEJ ZYCHOWICZ POLISH OCCAM LINES GSNfE«AŁ MAN*0€M£NT Redakcji „Żołnierza Wolności" oraz wszystkim Czytelnikom po­czytnego pisma zasyłamy najserdeczniejsze życzenia z Great Bitter Lake, Jeziora Gorzkiego, od załogi i kapitana M/S „Djakarta" szczę­śliwego Nowego R oku,

Next